Nie w sosie
- Zamydlacz

- 8 paź
- 6 minut(y) czytania
Człowiek nie jest taki, że by nie popłynął. I nie chodzi tu o to, że czasem czujemy, że coś nam nie pasuje, coś się nie podoba. Czujemy się z tym niedobrze. Po prostu jesteśmy "nie w sosie". Na początku to drobnostka, drobna niewygoda, na którą prawie nie zwracamy uwagi. Z czasem zaczyna nam się nie podobać coraz więcej różnych rzeczy. Sami nie wiemy dlaczego, ale coraz bardziej nam się nie podobają. I zaczynamy się boczyć na wszystkich dookoła: i to nam nie pasuje, i tamto jest nie tak. Rzeczy, które wcześniej nawet lubiliśmy, też przestają nam się podobać. Nakręcamy się tym stanem. Przeszkadza nam, że ktoś stoi, a wręcz dokucza, gdy siedzi. Stajemy się opryskliwi, gdy ktoś się do nas odzywa, i mamy pretensje, gdy tego nie robi. I tak coraz bardziej wpadamy w ten stan. Czoło zmarszczone, wargi lekko wydęte, oczy zmrużone. I tak coraz bardziej i bardziej. I nie wiedzieć kiedy, okazuje się, że: a to zepsuliśmy całe spotkanie, a to fajną imprezę, a to znów ciekawy rejs. A tylko dlatego, że z początku byliśmy trochę nie w sosie, a potem popłynęliśmy.
Nie, to nie o to chodzi. To raczej chodzi o ten dziwny nastrój, który nas ogarnia, gdy patrzymy, nie odrywając wzroku, w dal, gdzie natura pokazuje niesamowity film zwany zachodem słońca. Przedziwna kula, oblana kolorami od niemal bieli aż po ciemny szkarłat, nurza się w rozedrganej polewie ciemnych granatów. Albo też chodzi o to wrażenie, gdy owa kula wynurza się z ciemnych niebieskości i lazurów i unosi się, a najróżniejsze odmiany purpur i jaśniejszych czerwieni spływają z niej jak sos, by na koniec pozostawić ją jasną i błyszczącą, że wzrok trzeba opuścić, by go nie utracić. I choć spektakle powtarzają się, to nigdy nie są takie same i zawsze patrzymy na nie z zachwytem, nie mogąc oderwać wzroku. I, między innymi, dla tych przedstawień stawiamy żagle, by popłynąć w dal.
Zdarzyło się w pewnym rejsie, że morze było nie w sosie i zamiast darzyć nas cudownymi spektaklami, rzekło krótko: Albo schowajcie się w bezpiecznej marinie, albo będzie z wami krucho.
Ponieważ w tej materii nie wchodzę w dyskusje z morzem i unikam, jak mogę, jego humorów, więc schowaliśmy się w bezpiecznej przystani. Pora była późnojesienna, więc port był zupełnie opustoszały. Żadnych innych jachtów dookoła. Do najbliższego zamieszkałego domostwa kawał drogi. Jedyne, co wokół nas, to wyjący wicher i unoszące się tumany kurzu i piasku. Cóż było robić? Schowaliśmy się pod pokładem i przy dobrym jedzeniu i napojach ogrzewających mile spędzaliśmy czas. Z wyjątkiem jednej osoby, wszyscy siedzieliśmy w mesie, gaworząc, opowiadając dowcipy, śmiejąc się i snując morskie opowieści. Nastał wieczór i ktoś wyjął gitarę. Zrobiło się jeszcze milej, gdy popłynęły z gardeł najróżniejsze pieśni. Okazało się, że nie tylko właściciel wie, co się z tym instrumentem robi, więc mesa rozbrzmiewała czasem gitarą i pojedynczym głosem, czasem gitarą i kilkoma głosami, a czasem stół aż się trząsł od głośnych akordów gitary i chóru niemal wszystkich gardeł.

Co jakiś czas wychodziłem na pokład, by zobaczyć, co tam na zewnątrz. Wówczas zdawało się, że podpokładowy rejwach stawał się odległy i stłumiony – niemal niesłyszalny. Wszystko dlatego, że całą przestrzeń swymi dźwiękami zagarniał wiatr, hucząc nad głową i wyjąc niemiłosiernie w wantach. Czasem ktoś dołączał do mnie. Ale wicher był tak głośny, że nie było słychać własnego głosu, więc lepiej było wrócić pod pokład i mimo wrzawy tam rozmawiać.I nagle, masz ci, losie, ktoś poczuł się nie w sosie. Jedna z załogantek nagle wstała. Wszyscy spojrzeliśmy na nią, a ta rzekła:
– Bądźmy cicho, bo ludzie chcą spać. – Spojrzeliśmy po sobie, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Jeszcze przed sekundą śmiała się, śpiewała i rozmawiała.
– Jacy ludzie? – ktoś zapytał nieśmiało.
– No ci, z tego miasteczka. Pewnie chcą spać, a my tu się wydzieramy. – Tu większość parsknęła śmiechem. Ktoś nawet próbował tłumaczyć, że już będąc na pokładzie niewiele słychać, a do najbliższego domostwa jest taki kawał, że nawet gdyby wyłączyć tę huczącą wichurę, to i tak nie byłoby nic słychać. Ale zmarszczone czoło i lekko wydęte wargi mówiły, że tu się nie da wiele wytłumaczyć. Kilka osób się jednak nie poddało i tłumaczyli jej, że nie ma takiej opcji, by nas słyszano. Siła argumentów była tak wielka, że nie sposób było z nią polemizować, i nasza "pani nie w sosie" musiała je uznać. Ale... Skoro już mi się nie podoba, to muszę brnąć – i załogantka użyła wolty okrążającej i miażdżącej:
– Ale mój chłopak śpi. – to była ta jedna osoba, której nie było w mesie.Od tej pory śpiewy i rozmowy przestały się kleić i zrobiło się dość niezręcznie. Mam wrażenie, że i nasza załogantka to czuła. By jakoś to zakończyć, ktoś zaśpiewał kołysankę i po niej wszyscy rozeszli się po kabinach. Ci, co mieli jeszcze "pilne kwestie" do omówienia, kończyli je już w kojach.
Nazajutrz chyba nikt nie chciał pamiętać o końcówce wieczoru, bo nikt do tego nie wracał. Może też dlatego, że musieliśmy się przygotować do powrotu, gdyż czas nam się kończył i nie mogliśmy czekać, aż sztorm się wywieje do końca. Wiedzieliśmy, że jego ogon jeszcze nas trochę zawinie i trzeba było przygotować siebie i statek. Kluczową sprawą było jedzenie. Nim schowaliśmy się przed sztormem w tej uroczej marinie, morze było już rozfalowane i kilka osób zmagało się z chorobą morską, oddając cześć Neptunowi. Mając to na uwadze, istotnym było, co przygotować jeszcze na lądzie, tak by w drodze jak najmniej przebywać pod pokładem. Jednogłośnie uznano, że rozwiązaniem jest wcześniejsze ugotowanie makaronu, by potem wystarczyło dodać sos ze słoika i gotowe. Mieliśmy na pokładzie kilka rodzajów sosów, więc oczywiście powstał dylemat: który z nich? Jak zwykle w takich razach, każdy miał inne zdanie. Wówczas jeden z załogantów rzekł:
– Nie sprzeczajmy się. Zaraz będzie wiadomo, który sos będzie najlepszy. – tu poprosił kambuz, by przyniósł słoiki. Na pokładzie pojawiły się bodaj cztery słoiki z różną zawartością. Odkręcił każdy z nich i ulał nieco na pokład. Następnie wziął wiadro, napełnił wodą i chlusnął w miejsce czterech różnych mazi. Jedna z nich została niemal całkowicie zmyta. Pozostałe dzielnie trzymały się pokładu.– Ten – i wskazał na słoik, którego zawartość najlepiej się zmyła. Wszyscy, jak jeden mąż, przyznali mu rację.

Bywa, że kryterium dobrania sosu nie jest smak. Zdarza się, że inne czynniki mają na to wpływ. Wszystko zależy od tego, z której strony patrzy się na problem. Jednak najczęściej to dostępność i przyzwyczajenie są głównym czynnikiem doboru. W sklepach mamy do wyboru całą paletę sosów, ale najczęściej zdecydowana ich większość oparta jest na pomidorach i to sosy pomidorowe (najróżniejszych odmian) królują potem w kambuzie. Warto zatem czasem złamać ten trend i przyzwyczajenie i pokusić się o sos, w którym nie będzie ani krzty pomidora. I na przykład zrobić:
Sos czosnkowy z parmezanem
Będziemy potrzebowali: masło, czosnek, śmietankę 18% (lub, w wersji awaryjnej, mleko niesłodzone z puszki), parmezan (może być w wiórkach z paczki – długo się przechowuje), sól, pieprz i ewentualnie szczypta gałki muszkatołowej do podkręcenia smaku. Przygotowanie jest szybkie i banalnie proste. Na patelni rozpuść masło na niewielkim ogniu. Dodaj czosnek – może być siekany, wyciśnięty lub pokrojony w plasterki. Uważaj, by go nie przypalić, gdyż wtedy może dodać zbędnej goryczy do naszego dania. Gdy zacznie pachnieć, wlej śmietankę, mieszaj i podgrzewaj na małym ogniu przez 3–4 minuty (na kuchenkach jachtowych trzeba nieco dłużej: 6–8 minut). Zwracaj przy tym uwagę, by nie doszło do wrzenia. Następnie dodawaj stopniowo parmezan, ciągle mieszając. Sos powinien się zagęszczać. Przypraw solą, pieprzem i gałką muszkatołową (o ile jest na pokładzie) i gotowe.
Można też pójść inną drogą i zrobić:
Sos grzybowy z tymiankiem
Do tego "cuda" potrzebne będą oczywiście grzyby (np. suszone), cebula, czosnek, masło, śmietanka 18%, suszony tymianek, sól, pieprz i ewentualnie odrobina bulionu z kostki lub z wody po moczeniu grzybów. Przygotowanie wszystkiego zajmie jakieś pół godziny, z czego połowa to moczenie grzybów, które na początek zalej wrzątkiem i odstaw na 15 minut. Posiekaj drobno cebulę i czosnek (może być sama cebula) i podsmaż na małym ogniu do zeszklenia. Dodaj odcedzone i posiekane grzyby (nie wylewaj płynu po nich). Podsmaż 3–5 minut (czyli, wiadomo, że na kuchenkach jachtowych to dwa razy dłużej), aż się zarumienią. I teraz można dodać kilka łyżek płynu z moczenia lub bulionu z kostki, by podkreślić smak. Następnie dodaj śmietankę i tymianek i gotuj jeszcze chwilę, aż sos zgęstnieje. Dopraw do smaku solą i pieprzem i gotowe.
A może jeszcze prostsza wersja makaronu?
Makaron z serem
Niegdyś danie to często gościło na szkolnych stołówkach. Teraz jest trochę zapomniane, ale może się przydać w warunkach jachtowych. Jest sycące i bardzo łatwe do przyrządzenia. Wystarczy do makaronu – świetnie nadają się do tego świderki – dodać ser twarogowy, polać śmietaną z odrobiną cukru i gotowe. W wersji "full wypas" możemy dodać jeszcze owoce typu borówki, truskawki lub inne pokrojone. W zasadzie po ugotowaniu makaronu danie jest gotowe.
Oczywiście to tylko kilka przykładów (nieco innych niż słynny sos carbonara), by zrobić dobry i pożywny makaron, nie używając przy tym sosu pomidorowego czy samych pomidorów. Więc jak wam nie w sos te czerwone warzywa (choć de facto są owocami), to róbcie sosy bez nich, a może wtedy nawet ci, co są nie w sosie, rozchmurzą się i uśmiechną.




Komentarze