top of page

Czy tam, to zawsze nie tu?

Człowiek nie jest taki, że by nie popłynął. I nie chodzi tu o to, że czasem Tutaj zrobi się źle i zaczyna się wszystko wokół nie podobać. Wszystko wokół staje się kiepskie i słabe. Za to Tam nie jest żle. Tam jest wszystko lepsze i piękniejsze. Tam jest łatwiej, Tam jest więcej, Tam są większe możliwości. I nakręcamy się tym Tam coraz bardziej i bardziej. Na rzeczy Tutaj już nie chcemy nawet patrzeć. Tutaj wszystko jest do niczego. Tylko Tam jest dobrze. Tak bardzo wierzymy w Tam, że nawet dobre Tutaj wydaje nam się bardzo nie dobre. Nie zauważamy, że Tutaj bywa łatwiej, Nie widzimy, że czasem Tutaj bywa więcej i przeoczamy możliwości, bo tak bardzo wierzymy w Tam.

Nie , nie o to chodzi. To raczej chodzi o to dalekie Tam, gdzie woda styka się z niebem. Tam kierujemy dziób naszej łodzi ciekawi co ujrzymy, gdy już Tam dotrzemy. I nigdy Tam nie docieramy, gdyż płynąc i płynąc, to zawsze Tam niebo spotyka się z wodą, a nie Tu. Lecz czasem Tam na styku pojawi się ląd, który, z początku będący tylko ledwo widocznym zarysem, zaczyna się przybliżać i wyraźnieć. I gdy w końcu zacumujemy łódź, to owo jeszcze nie tak dawno Tam staje się Tu. I nie ma znaczenia czy rejs trwał kilka godzin, dni czy tygodni.

   

Zdarzyło się kiedyś w rejsie...

- Trzeba jeszcze przed wypłynięciem koniecznie zaształować armaty. Nie chciałbym, by któraś na fali wyleciała wraz z połową burty - powiedział kapitan. I tak też uczyniliśmy ciężkie żelastwo na lawetach przymocowaliśmy linami tak by na fali nie przemieszczały się po pokładzie. Na całym statku zrobiliśmy klar, ze szczególnym uwzględnieniem kasztelu na dziobie. Powoli poranek przechodził w południe. A południe w jego następcę popołudnie.

- Statek gotowy? - zapytał kapitan.

Czy tam, to zawsze nie tu?

- Tak odpowiedzieliśmy zgodnie.

- To ruszajmy nim nas noc zastanie.

Odbiliśmy od nabrzeża i przy miarowej pracy maszyny ruszyliśmy w drogę. Odległość niby nieduża, bo do przejścia mieliśmy około 300 mil, ale pogoda nie była najlepsza. Temperatura była grubo poniżej zera a wiatr smagał twarze tysiącem igiełek. Kto nie musiał być na deku chował się i starał zagrzać. Było nas pięciu na pokładzie: Właściciel statku, kapitan, mechanik i dwóch marynarzy.

Wypłynęliśmy na szersze wody, gdy zapadł zmrok. Dziób statku rozsuwał ze swej drogi lodowe kry. Maszyny pracowały miarowo i sunęliśmy do przodu. Wiatr stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Temperatura jeszcze się obniżyła. Z każdą chwilą lodu wokół robiło się coraz więcej. Po pewnym czasie zauważyliśmy, że lód zaczyna spowalniać statek, ale jeszcze płynęliśmy wytyczonym kursem do przodu.

Z każdą godziną lód gęstniał. Kapitan podjął decyzję, że ktoś musi być na przednim kasztelu by widzieć co się dzieje przed dziobem, tak by mógł pokazywać sternikowi drogę w miarę wolną od lodu. Już nie mogliśmy trzymać się wytyczonego kursu. Sternik podążał za kierunkiem, który pokazywał ręką człowiek na przodzie. Wiatr był coraz silniejszy i dokuczliwszy. Nie było możliwości by sternik słyszał słowa tego, który był na przedzie. Wiatr wszystko zagłuszał i dawał nieźle popalić temu na przedzie, gdyż musiał wystawiać możliwie wysoko głowę i wypatrywać co się dzieje przed dziobem. Miał za zadanie wypatrywać miejsc, gdzie lód był luźniejszy i wtedy było widać czarne smużki wolne od lodu. Lub miejsca gdzie lód był cieńszy, przez co był w tych miejscach ciemniejszy. Wychylał się by spojrzeć przed dziób, po czym wycofywał się tak by go sternik mógł zobaczyć i ręką pokazywał kierunek, w którym można płynąć. Zimno i wiatr były tak dokuczliwe, że po połowie godziny zmieniał go ten, który stał za sterem a on chował się w głównej mesie na tyle statku by chwilę się ogrzać, bo za kolejne pół godziny wchodził za ster by zmienić tego, który zza steru szedł na dziób, by zmienić tego z dziobu, by ten mógł się chwilę ogrzać, bo za kolejne pół godziny będzie szedł za ster ... .

Statek z coraz większym mozołem przedzierał się przez lód. Prędkość spadała. Już tylko trzy węzły, dwa i pół ... dwa. Wydawało się, że maszyna męczy się razem z nami i coraz bardziej sapie. Mechanik nie wychodził z maszynowni i doglądał by coś się nie zacięło, nie popsuło. Na wszelkie anomalia reagował natychmiast.

Czy tam, to zawsze nie tu?

Napięcie wśród nas rosło tak jak lód otaczający statek a przeciwnie do prędkości, która regularnie  spadała. Już tylko półtora węzła. Jak tak dalej pójdzie, to utkniemy tu w tym lodzie i będziemy czekali aż do wiosny. Pogoda nie odpuszcza. Maszyna chodzi ile tylko ma mocy a my płyniemy coraz wolniej. Porozumiewamy się bez słów. Na twarzy kapitana widać wielkie napięcie. Prędkość spada do węzła. Nikt nic nie mówi. I tak przez wiatr niebyłoby słychać. Każdy robi swoje ... .

I nagle słyszymy ... Statek! Płynie wielki statek, o mocy maszyn nieporównywlnie więszych do naszej. Rozbija lód bez problemu. Płynie z naprzeciwka zostawiając za sobą wystarczająco szeroki tor bez lodu byśmy mogli nim popłynąć. Będzie za niedługo nas mijał. Szukając wolnej drogi zboczyliśmy z toru, więc teraz kombinujemy jak nać wrócić. Czy uda nam się dotrzeć do wolnej drogi zostawionej przez kolosa, który może być naszym wybawieniem? Już wszyscy są na pokładzie. Nikt nie odpoczywa nie bacząc na wiatr i zimno. Na przednim kasztelu dwie osoby. Jedna wywieszona by widzieć co jest przed dziobem, druga pokazująca sternikowi drogę, którą wypatrzył ten wywieszony. Napięcie rośnie z każdą chwilą. Niestety prędkość powoli ale niubłagalnie maleje. Za sterem jest teraz kapitan. Ja pokazuję drogę sternikowi. Drugi marynarz wpatruje się w morze przed dziobem. Nagle drze się coś do mnie. Podchodzę do niego bliżej i słyszę przez wiatr.

- Jest!!! - i pokazuje ręką przed siebie, gdzie w oddali na tle szarobiałego lodu widnieje czarna wyraźna kreska. Biegnę do kapitana i mówię mu, że widzimy już ślad po statku. Kapitan nic nie mówi tylko pokazuje mi wzrokiem na log: pół węzła. Wracam na kaszel i krzyczę do wywieszonego:

- Pół węzła!!

Czy tam, to zawsze nie tu?

Nic nie odpowiada tylko wpatrzony przed siebie pokazuje mi drogę. Ja przekazuję ten kierunek sternikowi. Mijają chwile, które zdają się być wiecznością. Wolna woda już jest niemal tuż tuż. Statek zdaje się, że stanął. Mechanik dokonuje jakichś cudów i silnik jakby jeszcze zwiększył obroty. Wyje jak opętany. Sternik kiwa głową. Już wszyscy widzą nasze wybawienie - szeroki tor wolnej wody pozostawiony przez duży statek. Przez chwilę wydaje mi się, że wszystko ucichło i czeka jak my w napięciu. W pewnym momencie wywieszony odwraca głowę z uśmiechem. Dziób naszego statku dotknął wolej wody. Statek jakby wyrwany ruszył szybciej. Mechanik pobiegł do maszyny i zmniejszył obroty. Resztki lodu powoli przesuwały się wzdłuż burt a my cieszyliśmy się wolnością płynięcia.

Po paru dniach żeglugi wyglądaliśmy jak statek widmo. Burty pokryte były zamarzniętą wodą a z bukszprytu i z kasztelu zwisały wielkie lodowe sople. Aż wreszcie kolejnej nocy dotarliśmy do portu docelowego - Gdyni. Walka z lodem toczyła się zaś na wodach Zalewu Szczecińskiego, a my płynęliśmy dawnym kutrem przerobionym na statek piracki, a wszystko działo się w styczniu.

Nie pamiętam już czy to było Tu czy Tam, ale najprawdopodobniej z mieszanki obu powstała poniższa potrawa. Dzisiaj już sam za bardzo nie wiem czy to danie jest bardziej Tutejsze czy Tamtejsze. Osądźcie sami.

 

Krewetki w porach z makaronem.

Do przygotowania krewetek w porach potrzebne będą oczywiście krewetki i por. Poza tym makaron (najlepiej jakiś długi i płaski typu tagliatelle, linguine, czy po prostu wstążki), czosnek, śmietana, masło, trochę mleka, odrobina mąki i przyprawy. Z tych ostatnich używam najczęściej jedynie sól i pieprz, ale jeśli komuś inaczej w duszy gra, lub na podniebieniu, to przyprawiające po swojemu.

Zacznijmy od krewetek. Oczywiście najlepsze będą świeże i duże (np. krewetki tygrysie). Jeśli wasze obecne Tu może takich dostarczyć, to takie będą najlepsze. Trzeba je obrać z pancerza i wyczyścić. Gdy oddzielimy korpus od odwłoku i "obierzemy" pancerz, wówczas należy naciąć cały "grzbiet" wzdłóż. Również naciąć należy "spód" A ten kawałek, który krył się w ostatnim segmencie pancerza, tuż przed samym rozdwojonym ogonkiem nie tyle naciąć ile wręcz przeciąć na pół. Teraz trzeba wyczyścić wszystkie brudy z naciętego "grzbietu", "spodu" i rozdwojonej końcówki. Dodatkowo jeszcze kroję krewetkę na trzy lub cztery części, w zależności od tego jak jest duża. Jeśli Tu nie ma świerzych krewetek, to oczywiście użyjmy mrożonych. Te jeśli nawet są czyszczone, to najczęściej z "grzbietu" więc "spód" i końcówkę trzeba wyczyścić samemu po rozmrożeniu. Dobrze jest z mrożonych pozbyć się nadmiaru wody, zostawiając je na jakiś czas w sitku czy durszlaku. Ja dodatkowo przed samym smażeniem wrzucam je na chwilę na patelnię bez żadnego tłuszczu. Gdy "puszczą" wodę ocedzam je i dopiero wtedy smażę.

Krewetki

Ale puki usmażymy krewetki trzeba przygotować sos. Wlewam na patelnię oliwę i to tak by solidnie zakryła dno. Do tego dodaję posiekany czosnek, dość sporo, co najmniej główkę. I do tego dorzucam pokrojony por. Najlepsza moim zdaniem jest ta zielona, "mięsna" część pora. Zakrywam nim całą patelnię. Dodaję sól, najlepiej gruboziarnistą i pieprz. Wszystko to smażę na niedużym ogniu.

W tak zwanym międzyczasie przygotowuję śmietanę, do której wlewam trochę mleka i mieszam to wszystko z odrobiną mąki. Gdy por zmięknie a czosnek zaczyna się lekko żółcić dodaję wówczas śmietanę z mlekiem i mąką.

Na oddzielnej patelni smażę krewetki na maśle. Czasami można dostać masło słone. Bardzo dobrze się do tego nadaje. A więc masło na patelnię by się roztopiło. Jeśli nie jest słone, to dodaję odrobinę soli. Gdy się roztopi dodaję krewetki. Wystarczy kilka minut, aż się zrobią bialutkie i "wywiną" się jak kwiaty. Wówczas dodaję je do patelni z sosem. Jeśli nie ma dwóch patelni, to przed dodaniem śmietany z mlekiem i mąką do sasu dodaję masło i krewetki. Dopiero po kilku minutach, gdy krewetki będą białe i "wywinięte" dodaję śmietanę z mlekiem i mąką.

Wszystko gotuję kilka minut i podaję polewając wcześniej ugotowany makaron. Na koniec przyozdabiam listkami świeżej bazylii.

Smacznego Tutaj, a czy Stąd czy Stamtąd, to chyba nie ma znaczenia.



Żeglarstwo

Komentarze


DSC00999_edited.jpg

©2020 by Artur Zamydlacz Szklarz.

bottom of page